13 maja 2017

Klub Entuzjastów Ziemniaków

Klub Entuzjastów Ziemniaków. Czytając tę nazwę, miałam szczerą ochotę zabić osobę odpowiedzialną za powstanie tego kółka. Zabić, spalić, poćwiartować i potem jeszcze wyrzucić resztki do kosza. I jeszcze raz spalić.
Plułam sobie w brodę za to, że nie zapytałam recepcjonistki, co to był za klub. Pływanie z prądem chyba nie jest dla mnie.
Było już za późno, by się wycofać. Przewodniczący klubu i nauczyciel opiekujący się grupą już dostali informacje o nowym członku. O mnie. Teraz pewnie siedzieli za tymi drzwiami i zacierali ręce, czekając na swoją nową ofiarę. Z pewnością ziemniaki już były naszykowane.
Nie może być tak źle, prawda? Może trafią się mili ludzie, podzielą się swoją kartoflaną pasją i nie będą ani trochę czubkami.
Pociągnęłam za klamkę, wciąż pełna obaw.
Nie była to tak do końca kuchnia. Owszem, znajdowało się tam kilka urządzeń, jakich używa się w kuchni, ale sala miała bardziej charakter edukacyjny. Zamiast ławek były kuchenne blaty, na środku których były mini kuchenki z dwoma palnikami. Całe pomieszczenie udekorowano ziemniakami, żywymi lub wyciętymi z papieru.
Przy jednej z ławek (która tak naprawdę nie była ławką) siedział ciemnowłosy, już mi znajomy, chłopak. Ten naszyjnik z zawieszką w kształcie ziemniaka był nie do zapomnienia. Tym bardziej, że widziałam go jeszcze przed chwilą.
Siedział sam. Zaraz za nim dostrzegłam kolejną znajomą twarz. Bliznowaty Beau. No co? To podobne słowa, a Beau ma bliznę. Łatwy, nieco okrutny, sposób na zapamiętanie imienia. Kojarząc osobę z jakąś cechą jej wyglądu lub osobowości, nasz mózg łatwiej przyswaja jej imię. Minusem jest to, że prawdopodobnie do końca życia będzie się ona kojarzyć z tą charakterystyczną rzeczą, jaką do niej przyporządkowaliśmy. Beau zawsze pozostanie bliznowatym. Harry Potter tak samo.
– Praveen, prawda? – zapytałam, siadając na wolnym miejscu obok niego. Czas rozpocząć zabawę.
Kiwnął głową. Wydawał się zamyślony, bujający w obłokach. Nie zdziwiłabym się, gdyby okazało się, że jego myśli krążą wokół trzymanego przez niego w rękach ziemniaka. Miał namalowane oczy i uśmiech. Praveen trzymał go „twarzą” do siebie.
– Ładny ziemniak – podjęłam, wskazując warzywo.
– Ma na imię Spudnik – odpowiedział po dłuższej chwili, wciąż wpatrując się w ziemniaka. – W późnych latach pięćdziesiątych, Rosjanie wysłali w kosmos kilka ziemniaków. Stały się pierwszymi warzywami, ba, pierwszą rzeczą wyhodowaną przez człowieka wysłaną poza Ziemię…poza ludźmi oczywiście.*
Poczułam szturchnięcie w plecy. Nie było agresywne ani jakoś bardzo bolesne, ot, ktoś chciał zwrócić moją uwagę na siebie.
Obróciłam się i zobaczyłam Beau. Obok niego siedziała naburmuszona dziewczyna, kilka lat młodsza. Sądząc po innym wzorze na krawacie, musiała być kilka klas niżej. Od drugiej do przedostatniej klasy uczniowie mieli takie same krawaty, nic się nie zmieniało. Tylko w pierwszej i ostatniej zostawały one zastąpione nieco bardziej wyróżniającymi się. Zupełnie, jakby pierwszakom i seniorom trzeba było zwracać większą uwagę.
– Weź ziemniaka – powiedział, wyrywając mnie tym z zamyślenia. Jego kciuk wskazywał na górę ziemniaków, leżącą na jednym z wolnych stolików.
Dopiero wtedy zauważyłam, że każda z osób obecnych w klubie ma swojego ziemniaka. Niektóre miały malutkie peruki czy kapelusze. Traktowali je bardziej jak lalki niż warzywa.
Zgodnie z poleceniem Beau, wzięłam jednego ziemniaka – największego, jakiego znalazłam w całej tej kupce – i wróciłam do Praveena.
– Jak go nazwiesz? – zapytał.
Dobre pytanie. Jak nazwać ziemniaka? Spud to slang na ziemniaka, ale Praveen jeszcze powie, że od niego zgapiłam. Ta nazwa odpada.
– Channing Potatum – wypaliłam, zanim zdążyłam się nad tym zastanowić.
Wystawił dwa kciuki do góry, najwyraźniej akceptując to imię dla mojego ziemniaka.
– Mój nazywa się Darth Tater – mruknął Beau.
Później dowiedziałam się jeszcze, że ziemniakami mamy opiekować się jak własnymi dziećmi. Przypominało to nieco zajęcia z wychowania do życia w rodzinie, ale zamiast lalek, dostawaliśmy ziemniaki. I one przynajmniej nie ryczały, ale miały krótką datę przydatności.
Klub miał swój ogródek na tyłach szkoły, gdzie jego członkowie zajmowali się hodowlą ziemniaków. Warzywa tak wyhodowane miały przedłużoną datę ważności, by zainteresowali mogli dłużej cieszyć się swoimi ziemniaczanymi pupilami.
Następnym punktem dzisiejszego dnia był angielski w sali numer dwadzieścia jeden. Dwie z psiapsiółek Pris również chodziły na te zajęcia.
Znalazłam je, siedzące w klasie na kilka minut przed dzwonkiem. Zajmowały ławkę na samym końcu przy ścianie i prowadziły zażartą dyskusję o kosmetykach.
– Logan! – zawołały obie w tym samym momencie.
Podeszłam do nich, w głębi duszy przestraszona tym, czego mogły ode mnie chcieć. Brawo, Logan, boisz się dwójki osiemnastolatek. Daleko z tym zajdziesz.
Mówienie do siebie w trzeciej osobie to znak, że sprawy zaszły za daleko. Mniej gadania do siebie, więcej gadania do innych. To powinno stać się mottem tej akcji.
– Co jest? – zagadnęłam je. Starałam się z całych sił brzmieć niewinnie. Miejmy nadzieję, że tak właśnie wyszło.
Jako pierwsza odezwała się Ella.
– Twoja rodzina zajmuje się kosmetykami. – Brzmiało to tak, jakby chciała mi o tym przypomnieć. – Musisz mieć trochę gustu. Avie nie będzie pasowała czerwona szminka, prawda?
– Jeśli znajdzie się odpowiedni odcień, do każdego będzie ona pasowała.
Miałam nadzieję, że taka odpowiedź je zadowoli. Sposób na radzenie sobie z problemami: unikanie ich, dopóki sobie nie pójdą. W mojej pracy nieczęsto się sprawdza.
Rozmowę przerwał nam dzwonek. Równo z nim, do sali weszła kobieta w średnim wieku ubrana w granatową spódnicę i elegancką bluzkę. Czarne włosy, w których można było dostrzec już kilka szarych pasemek, miała spięte w wysoki kok, dodający jej powagi.
To musiała być pani Richards. Miała w tej szkole same dobre opinie.
Jedyne wolne miejsce było obok blondyna z aroganckim uśmieszkiem. Usiadłam tam pewna, że nie widziałam go ani razu od mojego krótkiego pobytu w tej szkole. Jego twarz niełatwo dałoby się zapomnieć – nieskazitelna, mogąca z łatwością uchodzić za idealną. Gdyby okazał się być modelem, nie zakwestionowałabym tego. Mocna szczęka, zaokrąglony nos i pieprzyk nad wargą, wszystko do siebie pasowało i wyglądało perfekcyjnie.
Jego oczy, głębokie i niebieskie niczym ocean, zatrzymały się na mnie. Uniósł brwi.
– Gapisz się.
Pani Richards podeszła do tablicy i napisała na niej temat – Rozwój języka w XXI wieku.
– Chciałabym, żebyście powiedzieli mi dzisiaj coś na ten właśnie temat. – Dotknęła dłonią tablicy tuż pod zapisanym tematem. – Jak, według was, zmienił się nasz język? Jak ewoluował? – Nikt nie wyrywał się do odpowiedzi. Zlustrowała wszystkich obecnych na zajęciach, aż w końcu utkwiła wzrok w jednej, konkretnej osobie. We mnie. – Panna Turner, jak mniemam? Może się wypowiesz?
Oto moja chwila. Wzięłam głęboki oddech, przygotowując w myślach szybko w miarę poprawną wypowiedź.
– W ciągu kilku ostatnich lat, nasz język znacznie się rozwinął. Powstał pewnego rodzaju kod. Nastolatkowie teraz potrafią prowadzić rozmowy za pomocą samych skrótów czy memów i doskonale się rozumieją. Gdyby wysłać komuś, dajmy na to, pepe, kto nie zna kontekstu, osoby się nie dogadają. Język tak się rozwinął, że teraz potrafimy rozmawiać, używając obrazków. To trochę jak powrót do pisma obrazkowego z czasów starożytnego Egiptu.
W klasie zapanowała cisza. Wszyscy przetwarzali jeszcze to, co właśnie powiedziałam, nawet ja.
– Owszem, zgadza się. Dobra robota – pochwaliła mnie. – Ktoś inny chciałby coś dodać?
Ręka siedzącego obok chłopaka poleciała w górę.
– Tak, panie Hammond?
– To, co powiedziała Turner wskazuje na to, że nasz język zamiast się rozwijać, robi krok w tył. Powtarzamy coś, co robiono już wcześniej, tylko w zabawniejszej formie – zaczął. Przez cały czas był pewny siebie, a jego głosu nie zagłuszył ani jeden szept. – Język się rozwija. Pewne słowa zanikają, powstają nowe, szczególnie, jeśli chodzi o slang. Bae, fam, savage. Samo słowo „selfie” zostało dodane do słownika oksfordzkiego tylko trzy lata temu. Więc tak, język się rozwija. Wraz z każdym kolejnym pokoleniem powstaje coraz więcej słów, nie stoimy w miejscu.
Później inne osoby podjęły dyskusję i wyraziły swoje zdanie. W mgnieniu oka zajęcia dobiegły końca, a wszyscy zaczęli kierować się do wyjścia, by jak najszybciej dostać się do odpowiedniej klasy na kolejne zajęcia.
– Ten blondyn obok mnie – zagadnęłam Ellę i Avę, kiedy wychodziły. – Kto to?
Obie rzuciły mi jednoznaczne spojrzenia – jedno wielkie nie. Tym bardziej mnie to zainteresowało.
– Wilhelm, lepiej go unikać – odpowiedziała w końcu Ava. – Jest znany z dość… wybuchowego temperamentu.
– Poważnie, dobrze zrobisz, trzymając się z dala – dodała Ella.
To oznaczało tylko jedno. Trzeba było się nim zająć. Mówiąc „unikaj” równie dobrze możesz powiedzieć „dowiedz się wszystkiego”, skutek będzie taki sam.
Filozofia była zaskakująco nudna. Zbyt dużo… filozofii? Niektórzy ludzie byli strasznie znudzeni życiem, więc postanowili je utrudnić dla innych. Z pewnością tak samo było z matematyką.
Podczas przerwy między filozofią a naukami politycznymi, znalazł mnie Bailey. Trzecią lekcję mieliśmy razem, więc dawało nam to wraz z długimi przerwami dokładnie dwie godziny i trzydzieści pięć minut razem. Dużo czasu na wymienienie się informacjami.
– Jak tam KEZ? – zagadnął. Wyglądał na dziwnie wesołego. Zbyt wesołego. Szczerzył się od ucha do ucha, pokazując te równe ząbki, których wiele razy omal nie stracił, ścierając się z przestępcami. – Beau wspominał, że byłaś na spotkaniu. Zafascynowały cię ziemniaki?
Zapamiętać: bliznowaty Beau to papla. Trzeba będzie unikać zdradzania mu informacji, które nie powinny się rozejść… albo podawać mu te, które muszą.
– Jest cudownie. Mam swojego własnego ziemniaka o imieniu Channing Potatum.
– A ma swoją Jennę Pota…dewan? – Niepewnie przeciągnął ostatnią sylabę.
Próbował być zabawny. Nie udało się. Wielki szok i niedowierzenie.
– Nie wyszło ci. Chcesz się wypłakać? – Dotknęłam jego ramienia, chcąc dodać mu tym otuchy. – Moje ramię jest dostępne.
W milczeniu ruszyliśmy w stronę bloku technicznego. Musiałam pokazać mu królika. To nie mógł być przypadek. W szkole uczniowie mają problemy z narkotykiem o takiej nazwie, a później okazuje się, że ktoś zrobił model w kształcie królika.
– A ty na co się zapisałeś? – zapytałam, kiedy stanęliśmy pod drzwiami. – Kiedy ja męczyłam się z ziemniakami, czym zajmował się mój braciszek?
Skrzywił się na samo słowo „braciszek”, przez co cicho zachichotałam, zakrywając dłonią usta. Chcę mieć chociaż trochę zabawy z tej akcji.
– Treningi hokeja są od poniedziałku do środy i jeszcze dodatkowo w soboty o szesnastej. Rozglądałem się dzisiaj rano za czymś, ale niespecjalnie mnie tu jakieś zajęcia zainteresowały. Pokręciłem się trochę z Andreasem i Henke. Oni spędzają ten czas, oglądając filmy w podziemiach. To chyba też jakieś zajęcia, może klub filmowców? Entuzjastów filmów?
– Codziennie rano można chodzić na inne zajęcia – przypomniałam sobie zapis z regulaminu. – Co ty na to, żebyśmy wspólnie zapisali się do różnych klubów, po jednym na każdy dzień tygodnia?
– Czwartki i piątki odpadają. Będziemy mieć próby, jeśli się dostaniemy – przypomniał. Zostawały trzy dni oraz weekendy. – Nie będziemy bardziej produktywni, jeśli się podzielimy i każde z nas dołączy do czegoś innego? Ty będziesz miała swoje ziemniaki, a ja filmy.
Rozdzielenie się pozwalało przeczesać większą grupę ludzi w krótszym czasie, ale będąc w jednym miejscu we dwójkę, dalibyśmy radę poczynić większe postępy.
Kiedy dotarliśmy przed gablotę, pokazałam mu to, co kilka godzin wcześniej wywołało u mnie niemałe obawy. Dlaczego musiał to być królik? Wesołe zwierzątko, które nikomu nie robi krzywdy. Nie mogli nazwać go Meduza albo Hipopotam – na cześć najniebezpieczniejszych zwierząt.
– Nie jest podpisany – zauważył, przyglądając się mu. – Chyba będziemy musieli poświęcić któryś dzień na Klub Kreatywności. 
– Mogli się bardziej postarać z nazwą, ale niech będzie. Może akurat na coś trafimy.
– Nasz pierwszy trop. Jeej – wypowiedział to bez cienia ekscytacji.
Zostało nam piętnaście minut do końca przerwy. Ruszyliśmy na poszukiwania odludnego miejsca, by móc bez obaw porozmawiać. Dzieciaki w Akademii żyły plotkami, jeśli chociaż jedna osoba by coś usłyszała, błyskawicznie wiedziałaby o tym reszta szkoły. Oby było tak samo w przypadku Króliczka.
 Wędrując po szkole i zaglądając do pustych klas, rozmyślałam o tym, co my tak naprawdę powinniśmy robić. Męczyć najważniejsze grupki w szkole w nadziei, że powiedzą nam, skąd biorą narkotyki czy skupić się na samym chórze? Chór był jedynym – oprócz szkoły – co zdawało się łączyć wszystkie trzy ofiary.
Zanim wyjechaliśmy do Manchesteru, szef podał nam akta ofiar. Starałam się zapamiętać każdą informację, jaką zawierały, na wypadek, gdyby później okazało się to przydatne.
Pierwszą ofiarą był Trent Jones. Szesnastolatek, biały, oboje rodziców było prawnikami. Należał do Stowarzyszenia Przyjaciół Natury, a jednocześnie wielokrotnie odbywał kary za niszczenie roślin w szkolnym ogrodzie. Rzeczywiście lubił roślinki czy był w stowarzyszeniu z innego powodu?
Druga to Alice Quinton, szóstkowa uczennica z masą nagród. Co roku miała najwyższą średnią w szkole, angażowała się w każdy projekt, nie ważne, czego by nie dotyczył, żeby tylko uzyskać nagrodę. Przewodziła Klubem Debat i KEZ. W chórze często dostawała solówki, co mogło być powodem do zazdrości dla innych członków.
Trzecią ofiarą – i jedyną, która przeżyła – był Lance Blackmoon. Rozpoczynał ostatnią klasę, według raportów z przesłuchań nauczycieli, miał dużo przyjaciół i . Nazywali go Słoneczkiem (co jest ironiczne, skoro w nazwisko ma słowo moon – księżyc), ponieważ potrafił podnieść wszystkich na duchu swoim wiecznym optymizmem. Poza chórem, nie należał do żadnych kółek zainteresowań, jedynie od czasu do czasu pojawiał się na treningach hokeja, chociaż nie należał do drużyny. Aktualnie leżał w szpitalu w stanie krytycznym i ciężko przewidzieć, kiedy się obudzi i czy w ogóle z tego wyjdzie.
Wszystkim w pewnym momencie odbiło.
– Może Stowarzyszenie nas dokądś doprowadzi? – zasugerowałam, gdy Bailey otworzył kolejne drzwi. Za nimi kryła się sala robotyki. – Należenie do niego i nie stosowanie się do jego reguł? Wypadałoby to sprawdzić.
– Zajmę się tym.
Jedynym światłem, jakie docierało do pomieszczenia, było to, wpadające do niego przez drzwi, które otwarliśmy. W środku nie było ani jednego okna, ściany i sufit pomalowano na ciemne kolory, a na środku stała tylko jedna, mała lampa. Wokół niej leżało kilka materacy oraz koców. Poza nimi, był tam jeszcze tylko projektor, celujący w sufit, aktualnie wyłączony.
Bailey włączył lampę. Pokój został rozświetlony słabym promieniem, ale wystarczającym, by cokolwiek w nim widzieć przy zamkniętych drzwiach.
Oboje automatycznie rozejrzeliśmy się dookoła, szukając kamer lub podejrzanych urządzeń. Sala musiała być używana do jakichś nocnych maratonów filmowych albo studiowania położenia gwiazd, gdy niebo było zachmurzone. To tłumaczyłoby materace i projektor.
Zdawało się być bezpiecznie.
– Jakieś postępy, Bailey?
Usiadł na jednym z materacy. Z ogoloną twarzą i w szkolnym mundurku wyglądał tak…młodo. Zdawał się być całkiem innym człowiekiem.
– Andreas wydaje się być w porządku. Może i bywa niemiły i seksistowski, ale to dobry koleś. W ciągu tych kilku godzin nie zrobił niczego podejrzanego, z kolei Henke – zamilkł na chwilę, starając się dobrać odpowiednie słowa. – Nie podoba mi się. Zniknął gdzieś w połowie zajęć i wrócił dopiero pod koniec. Jeszcze postaram się z nim pogadać.
– Mówili coś?
Zastanowił się. Zawsze, kiedy o czymś mocno myślał, marszczył czoło, pojawiały mu się słabe zmarszczki, a brwi niemal się stykały.
– Wspominali, że nauczyciela od nauk politycznych to gorąca laska, ale poza tym, nic interesującego – odpowiedział, patrząc gdzieś w sufit. – I jeszcze jedna sprawa. Rozmawiałem z szefem. Możemy swobodnie chodzić po szkole w nocy. Przejęli kontrolę nad kamerami. Jeśli nas nagrają, kiedy robimy coś, czego nie powinniśmy, to to usuną. Musimy jedynie uważać na uczniów i pracowników, szczególnie na ochroniarzy. Kilka osób już wyrzucili z Akademii za zakłócanie ciszy nocnej i sprawianie problemów ochronie.
Potaknęłam. Kontrola nad kamerami dawała nam trochę przewagi, chociaż o to nie trzeba było się martwić. Z drugiej strony, teraz szef mógł oglądać każdy nasz ruch i sprawdzać czy robimy, co robić mamy, czy rozwiązujemy sprawę, a nie jak teraz, odpoczywamy na materacach.
Porozmawialiśmy jeszcze kilka minut, wymieniając się wszystkimi informacjami na temat nauczycieli i uczniów, które tego dnia poznaliśmy. Opowiedziałam mu o Wilhelmie i o tym, że dziewczyny mówią, żeby go unikać.
– Chodźmy męczyć się z polityką – mruknął Bailey, gdy zostało tylko kilka minut do rozpoczęcia lekcji.  
Zajęcia nauk politycznych zwykle odbywały się przeznaczonej do tego przedmiotu sali, która znajdowała się na Korytarzu Poetów. Dzisiejszy dzień był wyjątkiem. Według planu, w poniedziałki, zamiast w Korytarzu Poetów, lekcja odbywała się w bloku technicznym, w sali niedaleko tej, w której właśnie odpoczywaliśmy.
Dwie minuty i pół minuty przed dzwonkiem pojawiła się nauczycielka czy też Gorąca Laska, jak to ją nazwali Henke i Dre i weszła powoli do klasy. Dźwięk obcasów, uderzających o podłogę, kiedy szła, odbijał się echem po całej sali. Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia parę lat, niewiele więcej niż my sami.
Spojrzeliśmy po sobie z Baileyem.
– To przecież… – zaczął, zaskoczony. Tak samo jak ja, nie spodziewał się jej tu zobaczyć. Ba, ja nawet nie spodziewałam się, że kiedykolwiek jeszcze ją spotkam, chyba że w pokoju przesłuchań. – Niemożliwe.
– To ona.
Kobieta, którą jeszcze niedawno widzieliśmy w londyńskiej kafejce, stała właśnie przed nami. Kobieta, która spotkała się ze Złotą Rybką, Danielem Michaelsonem. Teraz wyglądała równie elegancko, co w dniu, w którym spotkała się z dilerem. Czy była zamieszana w sprawę Króliczka? Zabierała towar od Michaelsona i rozdawała uczniom? Te pytania potrzebowały odpowiedzi, a my będziemy musieli je jakimś sposobem zdobyć.  
Czyżby nasze poprzednie zadanie wciąż potrzebowało naszej pomocy? To jeszcze nie koniec.


*Nie gwarantuję, że to prawda (bo to prawdopodobnie nie jest prawda), ale Rosjanie wysyłający w przestrzeń kosmiczną ziemniaki to zdecydowanie coś ciekawego. Trzeba to skonsultować z jakimś ruskiem.  

To powinien być rozdział do crossovera, ma więcej ziemniaków niż poprzedni. KEZ wygląda trochę jak jakaś sekta, ale to bardzo przyzwoity klub, obiecuję.

4 komentarze:

  1. Jak dobrze przeczytać coś normalnego po przeczytaniu Makbeta. (No dobra, tylko dwudziestu stron.)
    Jaki jest sens w najpierw zabijaniu, a dopiero później paleniu i ćwiartowaniu?
    I czemu nie dziwi mnie imię ziemniaka Logan? No i oczywiście, że KEZ to porządny klub, przecież nawet u nas w szkole znajduje coraz więcej członków xD
    Ogólnie opis tych zajęć był tak genialny, to najlepsze kółko zainteresowań(?) w szkole. Ziemniaki są dużo lepsze niż dzieci, tak. Przynajmniej nie ryczą.
    Wilhelm. Khem.
    Z niecierpliwością czekam na opis chóru! To drugie najlepsze zajęcia zaraz po KEZ, tak?
    Weny!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zapytaj squad htgawm.
      Ziemniaki górą. Wszyscy w klubie to entuzjaści, a każdy ziemniak ma swoje imię. Potem urządzają pogańskie obrzędy i palą dziewice na stosie, aby były dobre plony. KEZ wcale nie jest sektą, w ogóle. Tam sami porządni ludzie.
      Co do Wilhelma... Eh. Zastanawiałam się czy nazwać go William, czy Wilhelm. Skoro Martyna ma Williama, to uznałam, że lepiej nazwać go Wilhelm. To było zaplanowane jeszcze zanim Wilhelm okazał się być bardzo niefajnym człowiekiem :///
      Tak, oczywiście, chór jest świetny. Szczególnie walki na instrumenty. Okej, nie będzie walk na instrumenty, ale chór wciąż będzie dóbry. Chyba.
      Wzajemnie!

      Usuń
  2. Cześć :)))
    To chyba jedyna historia, w której nie muszę wspominać o moim światopoglądzie, dziękuję.
    Chyba znowu się troszkę spóźniłam, obiecałam, że się naprawię, prawda? Obietnica nadal aktualna.
    KEZ to najlepszy klub ever! I my w końcu musimy oficjalnie otworzyć go w naszej szkole. Opiekowanie się ziemniakiem to wcale nie jest zły pomysł. Niestety jestem zbyt nieodpowiedzialna do tego zadania. Jeszcze jakiś ziemniak mógłby ucierpieć.
    Wilhelm, czy gdzieś go już nie spotkałam?
    Czy nie pomyślałaś kiedyś o nazwaniu narkotyku "ziemniak"? Albo o ziemniakowym narkotyku? Chyba jesteśmy od niego uzależnione.
    Niech ziemniak będzie z tobą!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że twój światopogląd jest usatysfakcjonowany.
      Dawanie ci ziemniaka mogłoby skończyć się tragedią. Biedne ziemniaki.
      Co do Wilhelma, jeśli uważnie czytałaś, to dobrze wiesz kto to XDDD
      Zróbmy narkotyki z ziemniaków, tak.
      I z tobą również!

      Usuń